Koniec kolejnej ciekawej rozmowy

Właśnie skończyłem rozmowę z Magdaleną Zimniak. Dzięki takim rozmowom naprawdę się cieszę z zajmowanego stanowiska i możliwości kontaktów z pisarzami. Poniżej krótka zajawka, a całość już niebawem. Prawdopodobnie zaraz po wywiadzie z Adamem Zalewskim, który ukaże się na portalu Qfant i tutaj na początku przyszłego tygodnia.

 

Piotr Dresler. Widać, że wkłada Pani dużo pracy i czasu w pisanie. Może Pani opowiedzieć jak zaczęła pisać? Jak to się stało, czy postanowiła Pani zostać pisarką i do tego dążyła czy może jest w tym trochę przypadku?

Magdalena Zimniak. Odkąd pamiętam, chciałam być pisarką. Bodajże w drugiej klasie szkoły podstawowej moja nauczycielka, skądinąd słusznie, stwierdziła, że mam paskudny charakter pisma i kazała mi ćwiczyć kaligrafię, pisząc cokolwiek. Oczywiście, nawet mi nie przyszło do głowy przepisywać cudzych tekstów. Napisałam najpiękniejszą baśń o królu, królewnie i tysiącach perypetii, które musieli przeżyć. Nauczycielka tylko spojrzała i stwierdziła, że moje pismo wciąż pozostawia wiele do życzenia. To było mojej pierwsze rozczarowanie jako pisarki. Trochę się obraziłam, ale w liceum od czasu do czasu coś tam skrobnęłam. Niestety, komputery nie były wtedy popularne, a ja nie jestem zbyt porządną i dobrze zorganizowaną osobą, więc wszystkie moje arcydzieła zaginęły. Potem robiłam masę innych rzeczy, ale marzenie o pisaniu wciąż tkwiło. Ponownie zaczęłam tworzyć około pięciu lat temu. Zdecydowałam się wysłać jedno z opowiadań do Akantu. Zostało przyjęte. Od tej pory piszę bez dłuższych przerw.

 

Piotr Dresler. Pani historia to dobry przykład dla początkujących pisarzy, że nie należy rezygnować z marzeń i planów. Czy w związku z pisarstwem spotkała Panią jakaś sytuacja, którą Pani ciągle wspomina, i która utwierdza Panią w przekonaniu, że pisarstwo to był dobry wybór?

Magdalena Zimniak. Na szczęście chwil, kiedy uważam, że warto jest pisać, jest więcej niż momentów zwątpienia. Ciężko mi jednak wskazać na jedną sytuację. Każdy kontakt z czytelnikiem, który twierdzi, że czytając coś mojego autorstwa został poruszony czy choćby przyjemnie spędził czas, w jakiś sposób mnie wzmacnia. Niedawno dostałam maila od osoby zmagającej się z chorobą, która gromadzi książki i płyty, bo kontakt z kulturą pomaga jej znieść ciężkie chwile. Prosiła o egzemplarz „Willi” z autografem, bo po przeczytaniu fragmentów, chciała, żeby była jedną z powieści, które staną na jej wymarzonym regale. Zdecydowanie nie piszę tylko dla siebie, więc po prostu cieszę się, gdy komuś podobają się moje teksty.

Magdalena ZIMNIAK

Magdalena Zimniak urodziła się w Warszawie i nadal tu mieszka. Na tutejszym uniwersytecie studiowała anglistykę. Dziś prowadzi własną szkołę angielskiego.
Jej opowiadania ukazywały się w „Akancie” i „Magazynie Fantastycznym”. Jest laureatką konkursu na opowiadanie kryminalne ogłoszonego przez agencję literacką Pal Twins i Związek Literatów Polskich oraz laureatką konkursu wydawnictwa Replika na opowiadanie erotyczne. Debiutowała w 2008 roku powieścią „Szlak” (wydawnictwo La Boheme).

Źródło: Wydawnictwo JanKa

 

Internet VS Papier

Od dłuższego czasu docierają do mnie wieści z różnych źródeł o tym, że czytelnictwo w Polsce upada. I jest to upadek na łeb na szyję. Z jednej strony przyjmuje te wieści zgadzając się z argumentami i wnioskami, z drugiej zaś coś mi w nich nie pasuje. Zwłaszcza gdy rozejrzę się wokół.

Nie potrafię uwierzyć, że nagle całe społeczeństwo przestało czytać. Jest to dla mnie zbyt abstrakcyjne stwierdzenie. To tak jakby przestać oddychać. Jednak według badań ponad 50% polaków w ciągu roku przeczytało mniej niż jedną książkę. Mniej niż jedną?! To znaczy, że skończyli lekturę po kilku stronach? A może spojrzeli na okładkę i uznali, że książka nie jest dla nich? Nie potrafię tego pojąć. Naprawdę.

Statystyki są bezlitosne, ale wydaje mi się, że zdecydowanie przesadzone.

Zdecydowałem się zrobić małe badanie. Postanowiłem przyjrzeć się jak największej ilości ludzi znajdujących się w okolicznościach sprzyjających czytaniu. A co może sprzyjać temu bardziej od żmudnej drogi koleją? Jak postanowiłem tak zrobiłem.

Kilka dni temu wsiadłem w pociąg – do ostatniego wagonu, by przyjrzeć się wszystkim pasażerom – i wyruszyłem w podróż do pierwszego wagonu licząc czytające coś osoby. Jestem trochę zdziwiony wynikami. Trzeba wziąć pod uwagę, że w jednym przedziale mieści się od 6 do 8 osób – zależy od klasy, a przedziałów na wagon przypada od 9 do 12. W pociągu, którym jechałem było aż (!) 5 wagonów, co jest wielką rozrzutnością dla PKP, zwłaszcza na trasach takich jak Przemyśl – Szczecin, gdzie pasażerów są setki, a przejazd trwa kilka godzin. Gdyby ktoś nie wyczuł ironizuję tu nieco, choć jestem w tym słaby.  Tak więc przeciskając się przez zatłoczone korytarze, licząc i zapisując wyniki wyszło mi, że blisko 30% pasażerów w takich chwilach wybiera książkę. Było też kilkoro czytających gazety, oglądających coś na laptopach i dwie osoby czytające (!) z tabletów. Reszta pasażerów bezmyślnie gapiło się za okno lub na sąsiada naprzeciwko.

Zdaję sobie sprawę z tego co teraz chcecie powiedzieć – „to niczego nie udowadnia”. Wiem. Nie mam na celu polemizowanie z teorią upadku czytelnictwa, a jedynie pokazanie, że:

a) nie jest tak źle,

b) upadek tyczy się głównie gazet,

c) czytelnictwo nie zanika, a jedynie przechodzi metamorfozę i dostosowuje się do wymogów narzucanych przez tryb życia człowieka,

d) przyszłością jest Internet (póki co, aż pojawi się jeszcze nowsze medium).

I naprawdę nie jest tak źle. Jest bardzo dużo osób, które wciąż w czasie wolnym mając wiele innych możliwości zapełnienia go wybiorą książkę. To jest fakt, nie opinia. Znam takie osoby i sam do nich należę. Telewizji nie oglądam w ogóle. Jedynie czasem wiadomości, ale to wszystko. Radia słucham jedynie w chwilach gdy wiem, że będzie wywiad z kimś kogo znam lub po prostu znudzi mi się muzyka z mp3. Wstyd przyznać, ale czytam mało gazet. Dwa lub cztery razy w miesiącu, na więcej nie mam czasu. Wolę książki, których czytam o wiele więcej. Sam więc pewnie przyczyniam się do upadku gazet i czasopism. Współczynnik przeczytanych gazet spada rok rocznie, podobnie jak wielkość ich druku, ale to zrozumiałem. Po co je drukować wiedząc, że nie zostaną sprzedane? Strata pieniędzy i papieru.

Ostatnio naszła mnie smutna refleksja, że i Qfant po wyjściu na papier może ulec tej tendencji. Teraz czytelnicy czekają na wyjście kolejnego numeru, ale w przypadku gdy trzeba będzie pójść do Empiku i wydać kilka złotych to czy nie zmniejszy się liczba czytelników? Ludzie są przecież z natury leniwi. Do tego teraz mają go za darmo.  Wierzę w nich, ale mam pewne obawy. Jednakże do czasu wyjścia QF na papier jest jeszcze trochę czasu.

Zresztą QF jest dowodem, że czytelnictwo nie upada, a jedynie dostosowuje się do czasów, w których żyjemy. Teraz rządzi Internet. Z braku czasu i miejsca ludzie nie biorą ze sobą książki w krótką podróż. Zawsze jednak w kieszeni znajdzie się miejsce na komórkę, a smartphony pozwalają na stały dostęp do Internetu i nie tylko. Można na nich przecież też przeglądać pliki PDF czy nawet te z Wordowskim rozszerzeniem. I tutaj można dopatrywać się ratunku dla czytelnictwa.

Wiele gazet dostrzegło niszę w Internecie i przeniosło się częściowo lub w całości do niego. Oprócz newsów dostępnych przy okazji nowego wydania pojawiają się na portalu tychże gazet wiadomości i informacje bieżące. Czy jednak tędy droga? Zobaczymy, według mnie jest trochę zbyt wcześnie, by wyciągać jakiekolwiek wnioski. Czas pokaże i zapewne niebawem przekonamy się czy szumnie ogłaszana wieść o śmierci czytelnictwa i papieru jest przesadzona czy też nie. Osobiście uważam, że tak. Nic nie zastąpi zapachu świeżo zadrukowanej książki, podniecenia z kupna egzemplarza, który już dawno wyszedł z druku lub zdobycie podpisu swojego ulubionego pisarza w formie namacalnej.

Nie zamienię swojej półki z książkami na nic innego. A wy?

 

Pamiętacie jeszcze?

Czy ktoś z Was pamięta jeszcze Pegasusa i zestaw gier na niego o dźwięcznej nazwie „Golden five”? Albo o kultowych komputerach Commodore 64 i Amiga? Do dziś nie potrafię zliczyć godzin spędzonych przy nich.

Zapomnieliście już?

To może pamiętacie chociaż o czasopiśmie „Fenix”, które w moim przypadku sprawiło, że pokochałem literaturę fantastyczną i sam zacząłem pisać?

Też nie?

Tylko nie mówcie proszę, że zapomnieliście też o „Frugo”. Jednym z niewielu napojów, których brak na rynku sprawił, że załkałem. No dobrze, może nie załkałem, ale prawie uroniłem łzę, więc też się liczy.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której wspomnienie może być wciąż żywe w Waszych umysłach. Czy ktokolwiek pamięta jeszcze o Horyzontach Wyobraźni?

Tak, o tym konkursie, którego dwie edycje były organizowane we współudziale kwartalnika Qfant –  dla ścisłości druga edycja była prowadzona przez Stowarzyszenie Qfant.

Nie pamiętacie?

My nie zapomnieliśmy.

Wiem, że jakiś czas temu informowałem o tym, że Piotrek Michalik przejmuje organizację konkursu i odbędzie się on tym razem bez udziału Qfantu. Jednak czy ktokolwiek wierzył, że to się uda? Horyzonty Wyobraźni bez ducha Qfantu? Nie, to nie mogło się udać.

I się nie udało.

Niedawno zadzwonił do mnie Piotrek i spytał, czy nie chciałbym przejąć organizacji Horyzontów Wyobraźni, gdyż On ma na to zbyt mało czasu. Po rozmowie z redakcją uznaliśmy, że musimy się zgodzić. Są przecież ludzie, którzy czekają na HW podobnie jak na prezent gwiazdkowy – no dobrze, może trochę przesadziłem. Mimo to wiemy, że są osoby czekające na kolejną edycję Horyzontów Wyobraźni i nie chcemy ich zawieść.

Tak więc, z przyjemnością chciałbym ogłosić, że trzecia edycja Horyzontów Wyobraźni będzie organizowana przez kwartalnik Qfant.

Już niebawem nowa odsłona strony HW, a wraz z nią pierwsze newsy dotyczące terminarza, jurorów oraz nagród. A tych nie zabraknie.

Bądźcie czujni, gdyż wracamy jak „Frugo”!


„Wie pan jak na to reaguję? Robię swoje.”

Już niebawem na portalu Qfant.pl pojawi się mój wywiad z Adamem Zalewskim. Postanowiłem Wam dzisiaj dać malutki fragment tego, co się w nim znajdzie.

 

Piotr Dresler –  Panie Adamie, czy może Pan zdradzić nad czym teraz pracuje? Jakiś niewielki szczegół dla spragnionych informacji czytelników?

Adam Zalewski – Kończę właśnie drugą ze wspomnianych książek. Nosi tytuł „Małe Amerykańskie Miasteczko”. Podobnie jak „Dwa Oblicza”, czekające na druk, jest to powieść, którą nazwałbym unikalną w tym segmencie literatury. Wierzę, że wielu odbiorcom przyniesie sporo emocji i równie sporo zadumy.

Piotr Dresler –  Czy ma Pan jakiegoś pisarza, który wpłynął na Pana w podobny sposób jak poezja Bolesława Leśmiana?

Adam Zalewski Jest wiele nazwisk, bliskich mojemu sercu. Pomiędzy amerykańskimi klasykami, znalazłem ciepły kącik dla Stephena Kinga. Nigdy nie zaprzeczę, że jego proza zmobilizowała mnie do pisania, choć zebrałem przy tym niezasłużone baty. Moją osobistą odwagę, moje wyzwanie, rzucone za Ocean, po wielokroć nazywano plagiatem. Wie pan jak na to reaguję? Robię swoje. Jest takie stare porzekadło: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”.

 

A już jutro ciekawa nowina dla wszystkich piszących.

II Olimpiada pisarska

Kiedyś, jeszcze za czasów gdy marzyłem o zostaniu pisarzem, zdarzyło mi się uczestniczyć w pojedynku na pióra. Strasznie się tym emocjonowałem – dwa style pisania, dwie różne historie połączone jedynie tematem, dwóch młodych adeptów pisarstwa naprzeciw siebie w walce o podziw niewiast i szacunek towarzyszy pióra.

Wtedy sądziłem, że nic tego nie przebije.

Myliłem się!

Niedawno moi redakcyjni koledzy i koleżanki wpadli na pomysł urządzenia Olimpiady pisarskiej. No dobrze, była już wcześniej próba przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia, ale wyszła raczej średnio.

Jednak teraz wygląda to znakomicie. Aż żałuję, że nie mogę wziąć w niej udziału. Byłby to dobry powód, by wrócić do pisania.

Wy macie jednak szansę. Wystarczy przeczytać regulamin i zarejestrować się na Qforum. Czy to dużo?

W przypadku gdy można wygrać ładną pulę książek, długopis Qfantowy i dyplom? Myślę, że nie.

Nie ma na co czekać. Łapcie za pióra!

Patronatem Olimpiadę objęli:

Prześladują mnie mordercy

Czy zdarzyło się wam, byście kilka dni po przeczytaniu książki wracali do niej pamięcią z uśmiechem na twarzy wspominając perypetie bohaterów? No dobra, może nie z uśmiechem, bo on akurat nie pasuje do tych książek. Jednak z pewnością z pewnym poruszeniem i podziwem dla kunsztu autorów.

Ja właśnie tak mam. Od kilku dni nie potrafię zapomnieć o dwóch powieściach, które przeczytałem niedawno. Jadę autobusem i zastanawiam się nad tym czy nie jedzie ze mną potencjalny morderca, podobny do tego z „Gry diabła”.

Pomyślę o mordercy 50/50 i od razu przypomina mi się martwa dziewczynka z łabędzimi skrzydłami przyszytymi do pleców z „1974”.

To chyba znak, że powinienem odpocząć trochę od tak brutalnej prozy. Myślę, że lektura „Kota Syjonu” autorstwa Jerzego Wlazło będzie do tego dobrą okazją. Klasyczny kryminał w stylu noir to pyszny kąsek. Skąd wiem? Zacząłem już czytać. Po kilku stronach wiem, że mam do czynienia z dobrym kawałkiem literatury pełnym ironii, a to właśnie lubię najbardziej.

Zamieszczam recenzje wymienionych książek. Może ktoś z Was zdecyduje się na lekturę?

*     *     *

„Jeśli chcesz poznać artystę, patrz na dzieło” – tak mawiał ojciec głównego bohatera powieści „1974”, której autorem jest David Peace. Powieści, którą przerwałem na chwilę męczarnię sesji na studiach. Potrzebowałem odrobiny odprężenia, gdyż dzień powoli zaczął mi się mieszać z nocą. Nie sądziłem, że trafię na historię, która nie tylko pozwoli mi odpocząć od ciągłego myślenia o studiach, a nawet sprawi, że mój mózg zacznie pracować na zwiększonych obrotach, próbując odgadnąć przed bohaterem, kto jest mordercą.

Głównym bohaterem jest Eddie Dunford, pracujący jako korespondent działu kryminalnego na Anglię północną w „Evening Post”. Posadę przejął po „Jacku pierd%^&(% Whiteheadzie” – jak go sam często określa. Nietrudno się domyślić, że nie przepada za nim.

Poznajemy go w momencie, gdy czeka na komunikat prasowy policji w sprawie zniknięcia kilkuletniej dziewczynki. Czeka mimo faktu, że za chwilę ma się odbyć pogrzeb jego ojca. Jednak jak u każdego dziennikarza, w fenomenalnym mierniku spraw ważnych i ważniejszych interesujący temat zajmuje u niego pierwsze miejsce. Wiem, bo sam jestem dziennikarzem (właściwie będę) i powoli odczuwam ten pęd za tematem. Od tej konferencji prasowej wszystko się zaczyna. Pewnie gdyby Dunford wiedział, co się później wydarzy, nie pojawiłby się na niej.

Na okładce napisano, że Eddiego czeka wizyta w piekle. To prawda, a czytelnik jest świadkiem drogi ku niemu. Martwa dziewczynka z łabędzimi skrzydłami przyszytymi do pleców to wierzchołek góry lodowej, u której podnóża tkwi korupcja oraz ludzie zdolni do wszystkiego, by osiągnąć zamierzony cel. Dowodem na to jest to, co spotyka przyjaciela Dunforda – Barry’ego.

Peace buduje atmosferę w sposób, który może na początku denerwować; nerwowe przemyślenia bohatera czasem udobitniane wielkimi literami zdarzają się dosyć często i właśnie one na początku działały mi na nerwy – to chyba jedyny minus powieści. Jednak z czasem czytelnik przyzwyczaja się do tego typu zabiegów i zdaje sobie sprawę, że taki jest urok narracji, jaką wybrał autor.

Powieść nie jest pozbawiona humoru. Nieraz wypowiedzi Dunforda czy też jego rozmówców sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Czasem są to słowa jakby żywcem wyciągnięte z klasycznych kryminałów z cynicznym i twardym bohaterem. Jednak Dunford nie jest typowym twardzielem. Oglądając zdjęcia z sekcji zwłok dziewczynki płacze – od razu widać, że jest poza stereotypem. Na trop w sprawie i początek złożonej afery nakierowują go ciotki rozmawiające na pogrzebie jego ojca, na który w końcu trafia. Gdyby nie to, możliwe, że nie wpadłby na rozwiązanie. Chociaż może autor znalazłby inny sposób na naprowadzenie bohatera na właściwy trop.

„1974” to powieść dziejąca się, jak nietrudno się domyślić, w roku 1974, dokładnie w zimie tegoż roku. A trzeba przyznać, że był to bardzo ciekawy rok, premierę miała „Teksańska masakra piła mechaniczną”, urodził się Andrzej Pilipiuk i miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca. Akcja dzieje się w hrabstwie Yorkshire, w którym David Peace jakiś czas mieszkał, a które również rozsławił tą powieścią. Tak więc można się spodziewać dużego realizmu w nakreśleniu miejsc oraz atmosfery tamtych lat. Autor, według mnie, umiejętnie wplótł w akcję własne doświadczania.

Jeżeli ktoś lubi książki napisane z perspektywy narratora posługującego się szorstkim językiem przepełnionym goryczą do świata, to ta powieść z pewnością przypadnie mu do gustu. Ocieranie się o zbrodnię niszczy człowieka, a ocieranie się o zbrodnie, sadyzm i korupcję w miejscach, gdzie się tego najmniej spodziewało, niszczy podwójnie.

„1974” Davida Peace’a to kryminał na miarę dwudziestego pierwszego wieku, nowoczesny, ale nawiązujący do klasyki gatunku. Anglicy na takie pozycje mówią: „Must have!”. Ja wolę dowcipne, lecz trochę przydługie sformułowanie: „Książka, którą zabiorę ze sobą na bezludną wyspę. Zaraz po „Sto jeden technik masturbacji”.

*     *     *

Czy kochaliście kogoś kiedyś tak mocno, że oddalibyście za tę osobę życie?

Nie pytam o zwykłe powiedzenie „Tak”, ale o prawdziwe wyznanie, za którym pójdą czyny. Czy, gdyby przyszedł do Was człowiek w masce diabła i spytał, kogo ma zabić, wskazalibyście siebie czy drugą połówkę? Zastanówcie się, zanim sięgniecie po „Grę diabła” Steve’a Mosbego.

Nie traktujcie moich słów jako zwykłego mielenia ozorem, ale jako przestrogę. Mosby jest jednym z lepszych autorów kryminałów, których miałem okazję czytać, a seria Klubu Srebrnego Klucza należy do moich ulubionych ze wszystkich zebranych książek. A jest ich sporo.

Dobrze, jeśli nikogo nie przestraszyłem, mogę przejść do właściwej recenzji. Obowiązek, jaki na mnie spoczywał został wypełniony, nikt nie ucierpi po kontakcie z diabłem. A ten diabeł jest okrutny i podstępny. Jeśli znacie seryjnych morderców przekonacie się, że ten jest jednym z bardziej przerażających. Nie, nie dlatego, że torturuje swoje ofiary. Nie dlatego, że zabija niewinne osoby. On odbiera ich życie, ich miłość. Obserwuje swoje przyszłe ofiary miesiącami, zdobywają jak najwięcej informacji o nich i później, bez skrupułów je wykorzystuje wysysając z tych ludzi miłość.

Uciekłem jednak trochę za daleko w swojej relacji. To dlatego, że dosłownie przed minutą odłożyłem książkę na półkę i jestem jeszcze świeżo pod wrażeniem prozy Mosbego. Zwolnię trochę i zacznę od początku.

Mogłoby się wydawać, że głównym bohaterem „Gry diabła” jest John Melcera, jednak na pierwszy plan wysuwa się Mark Nelson – świeżo upieczony detektyw, który dostaje się do zespołu Mercery zajmującego się tropieniem seryjnych morderców. Jest nowy, co nie znaczy, że brakuje mu doświadczenia.  Wcześniej często  pomagał w sprawach morderców, jako spec od psychologii behawioralnej. Liczba dokonań, które miał na koncie skłoniła Melcera do zatrudnienia w swoim zespole.

Już podczas pierwszego dnia, przychodzi mu zmierzyć się z prawdziwym koszmarem – mordercą 50/50, człowiekiem pozbawionym sumienia, torturującym swoje ofiary w imię gry o miłość. Od lat pozostaje on nieuchwytny, nagle zaczyna popełniać błędy pozwalające na zidentyfikowanie go. Policja depcze mu po piętach, pętla zdaje się zaciskać.

Nic bardziej mylnego. Mosby zapewnia nam niemałe zaskoczenie zakończeniem powieści. Bardzo się z tego powodu ucieszyłem. Czytelnik nie otrzymał książki opartej na utartych schematach, a powieść fundującą mu sporą dawkę adrenaliny i lekki szok na ostatnich stronach.

Język, którym posługuje się Mosby jest bardzo przejrzysty, dostosowany do sytuacji i czasu akcji. Dzięki temu, postacie występujące w powieści wydają się żyć własnym życiem. Zupełnie, jakby autor nie ingerował w ich losy, a jedynie spisywał poczynania poszczególnych bohaterów.

„Gra diabła” wolna jest od przepychu informacji – czytelnik wie dokładnie tyle, ile wiedzieć musi, nic ponad to. Mosby poradził sobie z tworzeniem fabuły tak, by czytelnicy nie odgadli, jakie jest zakończenie, zanim on sam nie odkryje wszystkich kart. Co dziwniejsze, na końcu żałowałam, że wcześniej na to nie wpadłem. Finał jest tak logiczny, że aż boli zabieg zastosowany przez autora. Czuję, że moje ego zostało poważnie zranione. W pozytywnym sensie, gdyż sprawiło to, że z wielka chęcią sięgnę po inne powieści Mosbego.

Mam nadzieję, że wydawnictwo Zysk i S-Ka dostarczy nam więcej tego typu wrażeń i wyda niebawem kolejną pozycję z serii Klubu Srebrnego Klucza, której autorem będzie Steve Mosby. Jeśli ktoś szuka nieszablonowego kryminału z zaskakującym zakończeniem to ta pozycja powinna być numerem jeden na liście.

Sprawdźcie, co jest w stanie zrobić człowiek w grze o miłość…

Wywiady, wywiady…

Skończyłem właśnie wywiad z Adamem Zalewskim. Autor min. „Białej wiedźmy”, „Grizzly” opowiada w nim o swoich planach wydawniczych, zamiłowaniu do poezji oraz czytelnictwie w Polsce. Już niebawem ukaże się na portalu Qfant.pl oraz tutaj.

Jednak nie spoczywam na laurach gdyż jestem w trakcie wywiadu z Magdaleną Zimniak – autorką powieści „Szlak” oraz „Willa”. Jak na razie zapowiada się bardzo ciekawie. Sami niebawem będziecie mieć okazję, by to ocenić.

Również niebawem będę miał przyjemność porozmawiać z Agnieszką Hałas, której debiutancka powieść „Dwie karty” będzie miała swoją prapremierę na Pyrkonie – w ten weekend, może nawet w chwili gdy o tym piszę.

Myślę, że warto przy okazji przypomnieć wywiad, który niedawno miałem przyjemność przeprowadzić ze Stefanem Dardą. Sądzę, że tego Pana nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeśli jednak to po prawej znajduje się link do jego strony autorskiej.

Zapraszam do lektury.

Piotr Dresler: Ostatnio jedna z Twoich czytelniczek zdradziła mi, że czytając „Dom na Wyrębach” po spotkaniu bohatera ze zjawą odłożyła książkę na półkę. Była tak wystraszona. Czy spotykasz się z takimi lub podobnymi opiniami o swoich książkach?

Stefan Darda: Tak, zdarza mi się otrzymywać dość często takie informacje i to nie tylko od kobiet (śmiech). Ktoś, kto pisze powieści grozy nie może chyba spotkać się z większym komplementem. Wszak – w przeciwieństwie chociażby do ekipy realizującej filmowy horror – pisarz dysponuje jedynie słowami. Jeśli tylko za ich pomocą udaje mu się wywołać u czytelnika lęk czy chociażby niepokój, to zdaje mi się, że jest to powód do satysfakcji. Tym bardziej, że przeważnie odłożenie książki na półkę jest tylko czasowe, a ciekawość i niepokój o dalsze losy bohaterów zmusza do kontynuowania lektury. Choćby nawet za dnia i w towarzystwie innych osób.

Piotr Dresler: Jeśli ludzie reagują w taki sposób na Twoje książki to zastanawia mnie jak czujesz się Ty, gdy je piszesz.

Stefan Darda: Moje książki zawierają nie tylko grozę. Sporo w nich wątków obyczajowych, sporo mocowania bohaterów z nimi samymi i rozmaitymi przeciwnościami losu; być może dlatego po „Dom na wyrębach” czy „Słoneczną Dolinę” sięgają czytelnicy w różnym wieku. Można byłoby się więc zastanawiać, czy nie powinienem czuć wyrzutów sumienia strasząc. Nie, nie czuję. Sądzę, że właśnie po to są powieści grozy zawierające wątki nadnaturalne, by po ich odłożeniu na półkę poczuć się bezpieczniej, uświadomić sobie, że to tylko wyobraźnia autora wzbudziła w nas dreszcz, a tak naprawdę to, o czym przed chwilą czytaliśmy, nam nie zagraża.

Piotr Dresler: Twoje powieści to nie tylko groza, ale i, jak to określiłeś, mocowanie się bohaterów z nimi samymi i przeciwnościami losu. Dlatego dziwi mnie bardzo częste porównywanie Twojej prozy do Kinga. Przecież reprezentujecie dwa odmienne style pisania. Nie sądzisz, że w jakimś stopniu jest to krzywdzące dla Ciebie, takie szufladkowanie?

Stefan Darda: Ja właśnie uważam, że w tych obyczajowych wątkach tkwi podobieństwo i stąd najczęściej biorą się porównania. Nie sądzę, by chodziło o podobieństwo stylu. Proza Kinga, moim zdaniem, to literatura napisana lekkim, nienadętym językiem, zawierająca nienachalne wątki psychologiczne i elementy grozy, często umiejscowiona w małych społecznościach lokalnych. King nie stara się w swych książkach umieszczać zawoalowanych egzystencjonalnych drogowskazów i trudnych do zrozumienia dla samego autora porad, dotyczących „życia i jego przejawów” – raczej zależy mu na tym, by można było przyjemnie spędzić czas z książką w dłoni, czasem wpadając w nieznaczną zadumę o przemijaniu i ludzkich słabościach. Mnie takie podejście do literatury jest bliskie i pewnie widać to też w moich powieściach. Czy można mówić tu o szufladkowaniu, które jest pojęciem pejoratywnym? Jeśli nawet, to niech tam! Który z pisarzy nie chciałby zostać zaszufladkowany, jako ten, piszący nieco podobnie do mistrza gatunku, w którym się porusza?

Piotr Dresler: Zapomnijmy na chwilę o Kingu, a wróćmy do Twojej twórczości. Na półki księgarń trafiła niedawno Twoja nowa powieść „Czarny Wygon, tom 2 Starzyzna”. Jest to Twoja trzecia powieść. Jak, jako autor, patrzysz z perspektywy czasu na „Dom na Wyrębach” i własny rozwój jako pisarza?

Stefan Darda: „Dom na wyrębach” będzie dla mnie już zawsze powieścią szczególną – chyba w podobny sposób każdy autor traktuje swoją debiutancką książkę. Jednocześnie nie potrafię i nie chcę odnosić tej właśnie powieści do kolejnych; po prostu jestem zdania, że lepiej, jeśli będą to robić czytelnicy. Z ich wypowiedzi wynikają dwie kwestie. Po pierwsze – „Dom na wyrębach” i „Słoneczna Dolina” to dwie różne od siebie powieści. Taka opinia bardzo mnie cieszy, ponieważ drugą książką nie chciałem „odcinać kuponów” po przychylnie przyjętym debiucie. Druga rzecz, która jest wyraźna w wypowiedziach odbiorców to fakt, że osoby, które przeczytały dwie moje pierwsze książki różnią się w ich ocenie – jedni wolą „Dom”, inni „Słoneczną”. To też uważam za pozytyw. Oczywiście, marzę o tym, by oba obozy zgodziły się, że najlepsza jest trzecia, czyli „Starzyzna” (śmiech). Czas pokaże, czy tak się stanie.

Piotr Dresler: Ja niestety muszę jeszcze poczekać na „Starzyznę” gdyż Piotrek Michalik wykorzystał mój urlop i odebrał mi okazję na przedpremierową recenzję (śmiech). Jakiś czas temu uczestniczyłem w panelu dyskusyjnym, na którym jeden z uczestniczących pisarzy pojawił się na rauszu. Na zadawane pytania odpowiadał bełkocząc i popijając piwo spod stołu. Zdarzyło Ci się uczestniczyć w podobnej sytuacji?

Stefan Darda: Mam dziwne wrażenie, że gdybym odpowiedział „nie pamiętam”, mogłoby to zabrzmieć co najmniej dwuznacznie… (śmiech). Jeśli chodzi o uczestnictwo w panelach i spotkaniach innych autorów, to nie mam zbyt dużego doświadczenia. Wszystkie, w których brałem udział mógłbym zliczyć chyba na palcach obu rąk. Gdybym jednak nawet widział coś, co mnie zbulwersowało, to i tak nie mówiłbym o tym publicznie, ponieważ nie uważam, że powinienem komentować zachowanie kolegów po piórze. Każdy, kto spotyka się z czytelnikami powinien zdać się na siebie. Ja na przykład uważam, że zarówno podczas pisania, jak i spotkań autorskich formułowanie myśli zdecydowanie lepiej mi wychodzi na trzeźwo, ale jeśli inni uważają inaczej, to jest to ich sprawa.

Piotr Dresler: Nie, nie o Ciebie mi chodziło. Chociaż… Żartuję oczywiście (śmiech). I teraz poruszyłeś ważną kwestię, która mnie bardzo intryguje. Czy można powiedzieć o wzajemnej życzliwości w kręgach pisarskich? W jednym z wywiadów powiedziałeś, że trzymacie za siebie kciuki. Wspieracie się nawzajem w jakiś inny sposób?

Stefan Darda: Jeśli chodzi o moje doświadczenia – zarówno te z „oko w oko”, jak i z wirtualnych spotkań z innymi autorami, to są one bardzo pozytywne. Osobiście jak najbardziej trzymam kciuki za tak zwaną „konkurencję”. Wiem, co to znaczy praca nad powieścią i zdaję sobie sprawę, jak wiele wysiłku ona kosztuje. Chociażby dlatego moim koleżankom i kolegom po piórze należy się szacunek. Jest też inny aspekt – wszyscy gramy do jednaj bramki i zależy nam na rozwoju czytelnictwa w Polsce, więc każda dobra powieść ma szansę wciągnąć nowych czytelników i sprawić, że chętniej będą sięgali po książki.

Co do wzajemnego wspierania… Wydarzyła się kiedyś historia na pozór niezwykła: do Andrzeja Pilipiuka zgłosił się mający właśnie zamiar zadebiutować autor i poprosił o przeczytanie książki, pytając, czy (jeśli powieść się spodoba), to mógłby liczyć na notkę na okładkę. Andrzej odpowiedział bardzo szybko chwaląc książkę i bez wahania przystając na prośbę. Gdy początkujący autor zapytał, czego tak znany pisarz oczekuje w zamian, ten odpowiedział: „Będziemy kwita, jeśli pomożesz komuś następnemu”. Ów literacki żółtodziób nazywa się Stefan Darda. Normalnym jest wobec tego, że staram się pomagać, jeśli mam taką możliwość. Mam wrażenie, że coraz częściej do takich wydarzeń dochodzi i bardzo mnie to cieszy.

Piotr Dresler: Andrzej jest bardzo pomocnym człowiekiem. Zresztą wielu pisarzy wyciąga pomocną dłoń w stronę początkujących, wystarczy spojrzeć na Weryfikatorium, gdzie udzielasz się i Ty. Nie sądzisz, że teraz początkujący autorzy mają większe możliwości debiutu niż kiedyś?

Stefan Darda: I tak, i nie. Możliwość publikacji w sieci, bieżącej weryfikacji własnych umiejętności, bezpośredni kontakt z wydawcą, a także zapoznawanie się z radami kogoś, kto już zadebiutował, z pewnością mogą ułatwić wydanie własnej książki. Z drugiej zaś strony, należy pamiętać, że do tych samych narzędzi i informacji ma dostęp bardzo wiele osób… Wniosek jest prosty – mimo wszystko trzeba jednak się przynajmniej trochę postarać. No, chyba że mówimy o debiucie finansowanym z własnej kieszeni; jeśli tak, to – rzecz jasna – nie ma porównania do dawniejszych czasów. Choć i pewnie satysfakcja nieporównanie mniejsza.

Piotr Dresler: Skoro już mówimy o Internecie i początkujących autorach, to powiedz mi co sądzisz o literaturze w sieci?

Stefan Darda: Wydaje mi się, że autorzy, zwłaszcza początkujący, znacznie przeceniają siłę oddziaływania Internetu na potencjalnego odbiorcę – nic nie zastąpi debiutu na papierze i obecności książki czy czasopisma na księgarnianych półkach. Oczywiście, to dobrze, że powstają internetowe inicjatywy literackie, które pomagają w zdobyciu literackich szlifów. Bardzo im kibicuję, bo także taka forma ma swojego odbiorcę, a autorom pomaga uwierzyć we własne siły. Ogólnie jednak rzecz biorąc, to tak, jak z pewnością nic nigdy nie zastąpi drukowanej książki, tak internetowe publikacje jeszcze długo nie będą mogły realnie konkurować z tymi udostępnionymi czytelnikom w tradycyjnej formie.

Piotr Dresler: Zgadzam się z Tobą w tej kwestii. Papier wciąż ma w sobie coś magicznego i mimo nieuchronnie zbliżającej się ery e-booków będzie w literaturze medium dominującym jeszcze przez długi czas. Skoro już poruszyliśmy temat przyszłości to muszę spytać o jedną rzecz. Widzisz siebie jako pisarza za kilka czy kilkanaście lat?

Stefan Darda: Myślę, że będę pisał dopóty, dopóki będę miał (w moim przekonaniu, rzecz jasna) coś interesującego do przekazania czytelnikowi, dopóki będą mi wpadały do głowy przyzwoite pomysły na fabułę i bohaterów, dopóki będzie mi się podobało to, czym zapełniam kolejne strony. Nie wiem, ile to może trwać. Kilka lat? Mam nadzieję, że tak. Kilkanaście? To się okaże… W każdym razie, na pewno nie będę pisał „na siłę”. Chcę być fair wobec osób, które wydają pieniądze na moje książki.

Piotr Dresler: Jeśli mnie pamięć nie myli w planach masz wydanie powieści „Dom na Wyrębach II”, a także zbioru opowiadań „Mroczne Historie i inne opowiadania”, którego zwiastunem był tekst pod tytułem „Ostatni telefon” opublikowany w Qfancie. Czy możesz zdradzić jak daleko są posunięte prace nad tymi projektami? Czy oprócz nich masz już w planach jakąś inną powieść?

Stefan Darda: Ubiegły rok był dla mnie rokiem bardzo wytężonej pracy. Premiery dwóch książek i audiobooka „Dom na wyrębach”, liczne spotkania autorskie i konwenty… To wszystko dało mi ogromnie dużo pozytywnych wrażeń, ale też kosztowało sporo wysiłku, więc chwilowo postanowiłem pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia. Nadrabiam zaległości mailowe, sporo czytam i… odpoczywam od pisania. W związku z tym, trudno mi powiedzieć, kiedy pojawi się w księgarniach coś nowego mojego autorstwa. „Dom na wyrębach II” (tytuł tej książki będzie z pewnością inny – ten jest tylko roboczy) jest w fazie koncepcyjnej. Ostatnio zajrzałem do opowiadań i wyszło na to, że gotowe jest jakieś trzydzieści procent zbioru. Co zaś się tyczy innej powieści, to podejrzewam, że może to być powieść osadzona na Podkarpaciu. Zebrałem już sporo materiałów, mam parę pomysłów i sądzę, że coś ciekawego może się z tego wykluć.

Piotr Dresler: Nie dziwię się, że chcesz odpocząć. W pewnym sensie rok 2010 można nazwać rokiem Stefana Dardy. Nie było miesiąca, w którym nie dochodziły do mnie wieści o premierze Twoich książek, spotkaniach autorskich czy też opowiadaniach ukazujących się z różnych okazji. Choćby ostatnia miniaturka napisana dla portalu Secretum.pl, która jeśli dobrze mi się wydaje, była Twoim debiutem z krótką formą. Czy możesz zdradzić czytelnikom i początkującym pisarzom swój sekret na świetny debiut? Bo jakiś musi być, skoro za co się nie weźmiesz to wychodzi kawał dobrej literatury.

Stefan Darda: Z tym rokiem Stefana Dardy, to chyba trochę przesadziłeś, zresztą, nawet nie śmiałbym stawać w szranki z Szopenem… (śmiech). Jeśli natomiast chodzi o sekret na niezły (może to lepsze określenie) debiut, to z pewnością takiego nie ma. Gdyby był i gdybym go znał, to o nim właśnie traktowałaby moja kolejna książka, która pewnie cieszyłaby się większym zainteresowaniem, niż wszystkie moje dotychczasowe razem wzięte.

Jeśli jednak miałbym potencjalnym debiutantom cokolwiek doradzać, to sugerowałbym, by przede wszystkim mieli o czym pisać. Biurka w wydawnictwach uginają się od tekstów młodych ludzi, którzy mają mnóstwo zapału, a nie bardzo mają pomysł na zapełnienie treścią swojej propozycji wydawniczej. Forma – oczywiście – jest bardzo ważna (tu zwracam uwagę na konieczność jak najstaranniejszego dopieszczenia tekstu przed wysłaniem), ale ją można dopracować (w najgorszym wypadku z pomocą redaktora). Istotne są przede wszystkim ciekawe pomysły, a te trudno znaleźć nie próbując chociaż trochę otworzyć się na świat.

Ważna jest też determinacja i grono sprawdzonych znajomych, którzy nie będą się bali powiedzieć, że autor coś spartolił.

I jeszcze jedno: nie radziłbym iść na skróty. Jeśli kilkanaście wydawnictw nie przyjmuje tekstu do druku, to w przytłaczającej większości przypadków powodem jest to, że propozycja do druku się najzwyczajniej w świecie nie nadaje. Można albo próbować ją poprawić, albo zacząć pracę nad czymś nowym, ale nie warto wydawać jej za własne pieniądze. W moim przekonaniu rynek wydawniczy w Polsce rządzi się zdrowymi zasadami, w tym jedną z podstawowych, która mówi, że jeśli coś jest na tyle dobre, że może zainteresować czytelników, to jakiś fachowiec w którymś z profesjonalnych wydawnictw to dostrzeże.

Piotr Dresler: Właśnie, mówisz że rynek wydawniczy w Polsce rządzi się zdrowymi zasadami. Ostatnio pojawia się sporo głosów o jego złej kondycji, choćby przez wprowadzenie 5% stawki VAT oraz z roku na rok zmniejszającą się liczbę przeczytanych książek przez statystycznego Polaka. Jak oceniasz jego stan Ty? Myślisz, że czytelnictwo w naszym kraju będzie nadal spadało?

Stefan Darda: Co jakiś czas media obiega hiobowa wieść o końcu czytelnictwa w Polsce i dynamicznym rozwoju wtórnego analfabetyzmu naszego społeczeństwa. Eksperci różnej maści załamują ręce, że zdecydowana większość naszych rodaków w ogóle nie czyta. A potem pojawiają się hity na miarę „Harry’ego Pottera”, „Zmierzchu” czy chociażby kilkutomowej rodzimej historii dziejącej się nad rozlewiskiem. Na rynku wciąż obecni są pisarze, których premierowe pozycje cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Jeśli przypomnimy, że wszystkie tomy Pottera tylko w Polsce sprzedały się do tej pory w ilości około 5 milionów egzemplarzy, że niektóre dzieciaki czytały poszczególne tomy w oryginale i nie wahały się zarwać noc, by tylko jak najszybciej nabyć wymarzoną książkę, to czytelnictwo w naszym kraju przestaje rysować się w aż tak czarnych barwach.

Niezależnie od ocen dotyczących bestsellerów, widać wyraźnie, że Polacy chcą czytać, tylko należy im zaproponować coś, co jest w stanie spełnić ich czytelnicze oczekiwania. To jest wielkie wyzwanie dla autorów, by pisać coraz lepiej i przyciągać do księgarskich półek coraz większe rzesze czytelników.

Jest jeszcze jeden dowód na to, że z polskim rynkiem księgarskim nie jest aż tak źle. Spójrzmy na ilość wydawnictw (bankructwa w tym segmencie są raczej rzadkością) i ilość wydawanych książek, która wręcz przyprawia o zawrót głowy. Wartość naszego rynku księgarskiego naprawdę jest niebagatelna (w zeszłym roku – ponad 2,5 miliarda złotych). Wydaje się po prostu, że te osoby, które czytają, kupują większe ilości książek. Podobno około czterdziestu procent z tych czytelników, którzy w roku sięgają przynajmniej po jedną książkę, korzysta z bibliotek. To są także instytucje, które pomagają funkcjonować wydawnictwom i autorom. Chciałoby się jeszcze, by kanon lektur był bardziej przystosowany do gustów i wieku uczniów, by zachęcać do czytania, a nie od niego odstraszać… Ale to już zupełnie inny temat

Wspomniałeś o pięcioprocentowym podatku VAT. Z pewnością jakiś negatywny skutek wywrze, niemniej jednak ja – jako ten, który zwykle widzi szklankę w połowie pełną – cieszę się z tego, że podwyżka nie wyniosła 23 procent i z tego, że (przynajmniej póki co) nie szykują się kolejne.

Piotr Dresler: Muszę Ci powiedzieć, że ucieszyło mnie to co powiedziałeś. Myślałem, że już tylko ja dostrzegam, że jednak nie jest tak źle (śmiech). Wracając jednak do Ciebie i Twoich książek – powiedz mi jak długo przygotowujesz się do napisania powieści? Jak długo trwa tak zwany research i jak on wygląda w Twoim przypadku?

Stefan Darda: Nie da się tego jednoznacznie określić. Jeśli chodzi o wątki obyczajowe, to często mam wrażenie, że research trwa od momentu, gdy zacząłem w miarę świadomie spoglądać na świat i ludzi. W moich książkach poruszam się też w rejonach moich długoletnich zainteresowań, takich jak chociażby kultura ludowa czy demonologia, więc właśnie początek tych fascynacji określiłbym jako początek przygotowania książek (choć – rzecz jasna – jeszcze wtedy nie wiedziałem, że takowe powstaną).

Przy pisaniu przydaje mi się też rozpoznanie bardziej szczegółowe. W tym przypadku zdobywanie informacji zaczyna się dopiero wtedy, gdy mam dość mocno sprecyzowany rys fabularny i wiem dokładnie, co będzie mi potrzebne. Korzystam z Internetu i książek, które mam, lub które na okoliczność pisania zdobywam. Często korzystam też ze szczegółowych map. Częścią researchu są też wyjazdy, mające zaowocować jak najdokładniejszym odwzorowaniem opisywanego miejsca.

Ponieważ piszę w ten sposób, że nie przeskakuję do poszczególnych fragmentów tekstu, to potrzeba rozpoznania często pojawia się w momencie przelewania fabuły na ekran monitora. Na przykład przy pisaniu pierwszej części „Czarnego Wygonu” wpadłem na to, że część akcji rozegra się w Domu Pomocy Społecznej w Krasnobrodzie. Problem polegał na tym, że nigdy w nim nie byłem i nie wiedziałem ani jak wygląda ten budynek, ani nawet jak dokładnie jest zlokalizowany. Nie dawało mi to spokoju, robota się nie kleiła, aż wreszcie wsiadłem do samochodu, by przejechać te sto kilkadziesiąt kilometrów, jakie dzielą mnie od Krasnobrodu. Zobaczyłem, zrobiłem zdjęcia i dopiero po powrocie mogłem znów spokojnie pisać.

Piotr Dresler: Wydaje mi się, że nie do końca świadomie powiedziałeś jak napisać dobrą książkę. Porządne przygotowanie to nie tylko Internet, ale i zobaczenie na własne oczy miejsc, o których się pisze. Mam nadzieję, że nasi czytelnicy wiążący swoją przyszłość z pisarstwem wezmą to sobie do serca. Po napisaniu i wydaniu trzech książek, kilku opowiadań nie przeszła ci przez głowę myśl o napisaniu felietonów czy poradników o pisarstwie podobnych do tych pisanych przez Andrzeja Pilipiuka? Z pewnością masz już pewne przemyślenia na ten temat, którymi mógłbyś się podzielić z innymi.

Stefan Darda: Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. Owszem, starałem się w miarę możliwości doradzać, gdy ktoś zwrócił się do mnie o pomoc, prowadziłem też warsztaty literackie, ale raczej nie zdecydowałbym się na spisanie moich rad i spostrzeżeń. Preferuję dość szczegółowe podejście do analizowanego tekstu, więc pewnie ciężko byłoby mi sformułować wystarczająco wiele uwag o charakterze ogólnym, a tekstami poddanymi pod moją ocenę nie chciałbym się posługiwać. Zresztą, jest na rynku wiele publikacji przeznaczonych dla osób, które chciałyby spróbować swych sił w pisaniu, więc nie uważam, że powinienem zajmować się przygotowywaniem kolejnej.

Piotr Dresler: Jest jakaś szansa na przeczytanie powieści podpisanej Twoim nazwiskiem osadzonej w innych realiach niż dotychczasowe lub w innym gatunku? Na przykład kryminału?

Stefan Darda: Na pewno jest szansa na książkę będącą mieszanką (mam nadzieję wystrzałową) horroru i kryminału, której będę współautorem. Nie chciałbym więcej mówić na temat tego przedsięwzięcia, aby nie zapeszyć.

Jeśli zaś chodzi o moją samodzielną próbę, to na razie nie mam takich planów. W perspektywie dwóch, trzech lat raczej to nie nastąpi, ponieważ w tym okresie zamierzam dość konsekwentnie realizować swoje zamierzenia związane z literaturą grozy. Co będzie potem? Zobaczymy. Być może przyjdzie czas i na kryminał mojego autorstwa.

Piotr Dresler: Trzymam kciuki żeby wszystko się udało. Ostatnio byłem świadkiem rozmowy młodych twórców, z której wniosek był dosyć smutny, gdyż podsumowanie brzmiało mniej więcej tak: „Nie czytuję polskich autorów, ale chcę pisać książki po polsku”. Zacząłem się zastanawiać więc czy ślady podobnego rozumowania można odnaleźć u doświadczonych pisarzy. Czytujesz powieści polskich autorów? Masz jakiegoś ulubionego?

Stefan Darda: Ci młodzi twórcy dużo tracą, ponieważ jest sporo książek polskich autorów, które warte są uwagi. Sam dość często sięgam po rodzimą literaturę (bardziej lub mniej współczesną) i zazwyczaj nie jestem zawiedziony. Czy mam ulubionego autora? Mam, jeśli chodzi o poezję. Od lat niezmiennie fascynuje mnie twórczość Jarosława Iwaszkiewicza, a zawarte w jego wierszach przejmujące spojrzenie na przemijanie i niezwykłe odmalowanie urody tego, co nas otacza, chyba nigdy mi się nie znudzi.

Piotr Dresler: Skoro już mowa o poezji to na Twojej stronie autorskiej mamy możliwość przeczytania kilku wierszy. Czy to wszystkie jakie posiadasz? Jeśli dobrze pamiętam piszesz, że nie wykluczasz powrotu do tej pasji. Czy jest możliwość ujrzenia tomiku wierszy Twojego autorstwa?

Stefan Darda: Wszystko zależy od tego, czy wrócę znów do pisania poezji. Tomik powinien zawierać co najmniej sto wierszy, a ja napisałem około pięćdziesięciu, z czego do publikacji nadaje się może połowa z nich. Jeśli wrócę do tego typu twórczości, to wszystko jest możliwe.

Dość często się zdarza, że na spotkaniach autorskich czy w mailach czytelnicy dopytują się o nowe wiersze. Zwykle odpowiadam, że na chwilę obecną zdecydowanie bardziej pociąga mnie proza, aczkolwiek nie zarzekam się, że kiedyś się to nie zmieni.

Piotr Dresler: Ciekawie się zapowiada. Mam nadzieję, że zmieni się to niebawem i ujrzymy na półkach Twój tomik wierszy. Niedawno rozpoczęło się głosowanie na „Nagrodę Sfinks 2010” w kategorii „Polskie powieści roku 2010”, w którym można oddać głos na dwie Twoje powieści: „Czarny Wygon. Słoneczna Dolina” oraz „Czarny Wygon. Starzyzna”. Gdybyś mógł, w jaki sposób zachęciłbyś czytelników do oddania głosu na nie oraz do przeczytania przez osoby, które jeszcze nie miały okazji? Reklamy nigdy za wiele (śmiech).

Stefan Darda: Poczekaj, niech no wymyślę jakieś nośne hasło reklamowe (śmiech). A tak zupełnie serio mówiąc, to mam wrażenie, że najlepszą rekomendacją dla moich książek jest liczne grono sięgających po nie czytelników.

Co do nagród – wydaje mi się, że jest to świetna okazja do promowania literatury fantastycznej i każdy autor powinien zachęcać do brania udziału w takich plebiscytach, chociażby dlatego, że dzięki możliwości oddania głosu na wiele utworów doskonale widać, jak bardzo rozbudowany jest polski rynek fantastyki różnej maści. Ja z tego powodu zachęcam, choć z pewnością nie jestem w stanie nakłonić do głosowania na tę czy inną pozycję wbrew przekonaniu potencjalnego głosodawcy. Trochę martwi, że zarówno „Sfinks”, jak i „Zajdel” wciąż charakteryzują się pewną dozą niedociągnięć w zakresie nominowania, samego głosowania, a nawet (w przypadku „Sfinksa”) brakiem jasnych, przejrzystych reguł odnośnie zliczania głosów. Pozostaje mieć nadzieję, że to się wkrótce zmieni, niemniej jednak nie ma co się jakoś specjalnie zaperzać. W końcu każdy plebiscyt to przede wszystkim zabawa zarówno dla głosujących, jak i dla autorów.

Piotr Dresler: Największą radość głosowania w takich plebiscytach przynosi wygrana naszego faworyta. Ja już oddałem swój głos w „Sfinksie”, mam nadzieję, że i nasi czytelnicy to zrobią. Niedawno udzielałeś wywiadu dla radia Eska, gdzie zapytano Cię o ekranizacje Twoich powieści. Mnie ciekawi co myślisz o zrealizowaniu słuchowiska radiowego na podstawie Twoich książek? Audiobooki są już dostępne, ale to nie to samo.

Stefan Darda: Wydaje mi się, że byłoby to dość trudne do zrealizowania, ponieważ w moich książkach dużą rolę odgrywają obrazy, które bardzo ciężko byłoby oddać poprzez słuchowisko. Nie mam pomysłu, w jaki sposób można byłoby na przykład „pokazać” dość istotną dla fabuły scenę sejmiku żurawi z „Domu na wyrębach” czy wizję zbliżających się „Ich” w „Starzyźnie”. Trzeba byłoby pewnie sporą część fabuły powierzyć narratorowi, a taka forma niewiele różniłaby się od audiobooka, nie wiem więc, czy gra jest warta świeczki. Wiktor Zborowski doskonale zinterpretował „Dom na wyrębach”, wkrótce premiery „Słonecznej Doliny” i „Starzyzny” – również w jego interpretacji, więc entuzjaści słuchania książek powinni być wystarczająco usatysfakcjonowani.

Co innego, gdyby ktoś pokusił się o ekranizację którejś z moich książek. To z pewnością byłoby dość trudne wyzwanie, ale podejrzewam, że efekt mógłby zadowolić miłośników filmowej grozy.

Piotr Dresler: Masz rację, ale może jakiś specjalnie napisany tekst dostosowany do wymogów słuchowiska? Chociaż zostawmy to gdybanie. Ekranizacja jest bardziej prawdopodobna. Czy chciałbyś zagrać w niej jakąś rolę?

Stefan Darda: Myślisz, że ekranizacja jest bardziej prawdopodobna? Polskie kino nie miało chyba szczęścia do filmów grozy i nie sądzę, by ktoś nagle zadecydował o próbie zmiany tego stanu rzeczy, więc raczej szanse są niewielkie.

Jeśli chodzi o moją ewentualną rolę, to pewnie lepiej bym się sprawdził w charakterze współscenarzysty. Nie mam parcia na szkło (śmiech).

Piotr Dresler: Więc jeśli będzie jakieś miejsce wolne to ja się piszę na małą rólkę (śmiech). Ale tak poważniej to może ekranizacja Twojej powieści odwróciłaby tę złą passę. Masz jakieś doświadczenie w pisaniu scenariuszy? Może jest jakaś twarz Stefana Dardy, której nie znamy?

Stefan Darda: Uważam, że idealny model pracy nad scenariuszem na podstawie powieści powinien opierać się na współpracy profesjonalnego scenarzysty z autorem książki. Sądzę, że w ten sposób można byłoby wydobyć z tekstu źródłowego sporo smaczków.

Co zaś się tyczy mojego doświadczenia, to na razie jest to zainteresowanie całkowicie hobbystyczne, niemniej jednak, jest szansa, że w połowie roku nieco się to zmieni. Otrzymałem pewną sympatyczną propozycję dotyczącą stworzenia scenariusza i pracy na planie filmowym. Na pewno z niej skorzystam. Będzie to przedsięwzięcie półamatorskie, ale efekt może być ciekawy, a doświadczenia – bezcenne.

Piotr Dresler: Zadziwia mnie ilość zajęć i przedsięwzięć, w które się angażujesz. Naprawdę. Aż dziwię się, że znajdujesz czas nie tylko na pisanie, ale na odpoczynek i życie prywatne. Zawsze byłeś taki aktywny? Wiem, że grałeś w zespole, reaktywowałeś Uczelniany Klub Turystyczny PTTK UMCS „Mimochodek” i wiele więcej.

Stefan Darda: Reaktywacja „Mimochodka” była przedsięwzięciem grupy osób – sam nie dałbym rady, ale rzeczywiście, byłem jednym z głównych inicjatorów tego pomysłu. Co do mojej aktywności, to faktycznie zawsze pasjonowało mnie mnóstwo rzeczy. Muzyka, turystyka, sport w różnych odmianach, żeglarstwo, fotografia i parę jeszcze innych rzeczy. Wszystko jakoś tak zamarło jakiś czas po studiach. Wpadłem w szarą rutynę dnia codziennego i po jakimś czasie, gdy zaczęło to mnie nadmiernie męczyć, wpadłem na pomysł, by spróbować pisania. Od tamtej pory znów nie mam zbyt wiele czasu, ale to jest właśnie to, o co mi chodziło. Stagnacja zabija.

Piotr Dresler: Chyba Cię rozumiem. Stojąc w miejscu człowiek przestaje się rozwijać, gnuśnieje. Podziwiam Cię. Nie tylko za tę aktywność, ale za otwartość. Dlatego zadam Ci zupełnie nietypowe pytanie jak na wywiad z pisarzem. Chyba nawet na wywiad w ogóle. Gdybyś mógł spełnić swoje największe marzenie to jakie by ono było?

Stefan Darda: Marzenia rodzą się i umierają, rosną i kurczą się niemal każdego dnia. Ponieważ życie jest nieprzewidywalne, to czego dziś chcę najbardziej na świecie, może jutro okazać się tylko nic nieznaczącą fanaberią. Są też dni, w których okazuje się, że to COŚ na pewno się nie wydarzy. Po czasie załamania trzeba wtedy rozpocząć poszukiwania nowych marzeń. Najważniejsze jest to, aby w ogóle je mieć, bo bez nich człowiek jest tylko chodzącym trupem.

Piotr Dresler: Poznaliśmy już Twoje plany na przyszłość, kilka faktów z życia, to może na zakończenie opowiesz o najmilszym zaskoczeniu jakie Cię spotkało w związku z pisaniem?

Stefan Darda: Bardzo wiele było takich miłych zaskoczeń, ale chyba najbardziej cieszy mnie reakcja czytelników. Zarówno na spotkaniach autorskich, jak i poprzez zakładkę „kontakt” na mojej stronie internetowej otrzymuję wiele sygnałów o tym, że to co robię literacko ma sens. Jest też wiele próśb i zapytań o kolejne publikacje. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak pozytywnego odbioru moich książek.

Piotr Dresler: Życzę Ci więc więcej takich miłych zaskoczeń oraz samych sukcesów, nie tylko w pisarstwie. Dziękuję Ci Stefanie za miłą rozmowę.

Stefan Darda: Dziękuję bardzo, przy okazji życząc Czytelnikom i Redakcji „Qfanta” wszystkiego dobrego i spełnienia nawet najbardziej fantastycznych marzeń.

Z Życia RedNacza – pierwsza odsłona

Stało się. Założyłem bloga.

Ja, który tak się zarzekałem, że tego nie zrobię z braku czasu.

Broniłem się przed tym jak tylko mogłem, lecz musiałem ulec nienaturalnie wielkim siłom rządzącym tym światem.

Już niebawem pierwszy post, w którym zdradzę nieco informacji o życiu RedNacza, a przede wszystkim dowiecie się czym się aktualnie zajmuję.

Tak więc obserwujcie, czytajcie i rozsyłajcie adres blogu dalej.

Myślę, że warto.